wtorek, 3 marca 2015

Historia prosto ze słoika- Morsy w Zalewie 2015

Czasami tak niewiele trzeba, by zwykły dzień zamienić w coś niezapomnianego. Czasami jedno hasło, które dla jednych jest nic nie znaczącym zbitkiem przypadkowych określeń, dla innych stanie się inspiracją do działania. Pomyślmy tak konkretnie, co ciekawego można zmontować na podstawie lekko mętnej i mulistej, pieruńsko zimnej wody z zatoki Zalewu Sulejowskiego oraz grupki zapalonych szaleńców... Otóż można zmajstrować całkiem spory kawałek pięknej historii!




Historia, która swój początek miała na kartce papieru bardzo szybko nabrała wiadomego dla tego typu przypadków tempa. Wystarczyły jedynie dwa słowa- Morsy w Zalewie- by pobudzić uśpione snem sprawiedliwego, czekające na lepsze czasy lub obniżenie VATu pokłady kreatywności. Owe pokłady kreatywności właśnie niektórym nakazały, by przyjechać w miejsce corocznego pikniku dzień wcześniej. Fakt, noc pod usianym gwiazdami niebem na przełomie lutego i i marca nie zdarza się zawsze i każdemu i jest nie lada przeżyciem. Tyłki przymarznięte do karimat i mycie zębów wodą z zalewu po uprzednim wykonaniu kubkiem przerębla dodały całości smaczku charakterystycznego dla spontanicznych, niestandardowych decyzji.

Od samego rana (zaraz po odklejeniu się od karimat rzecz jasna) zaczęliśmy budowę naszego piknikowego miasteczka. Namioty, banery, stoły, ławy, jednym słowem wszystko, co niezbędne do piknikowania nad wodą. Pomimo faktu, że pojawiliśmy się na Treście po raz siódmy, po raz siódmy okoliczni wędkarze omal nie powpadali do wody z wrażenia widząc bandę uwijających się ludzi, którzy finalnie, nie przegrywając żadnego zakładu wylądują w wodzie ku uciesze okolicznych gapiów.

Wraz z nami, namiotami i stołami pojawiły się również dmuchane piłki, koła ratunkowe, pływające orki, parasole przeciwsłoneczne a nawet mobilna sauna. I błędem byłoby myślenie, ze było nas mało, o nie! Dopisali zarówno klubowicze jak i goście. W dużej sile zaszczyciła nas swą obecnością grupa morsów z Rawy Mazowieckiej ( Gienia na prezydenta!), Skierniewic, Piotrkowa...no i Opoczna. Morsy z Opoczna po raz kolejny pokazały, że granice są po to tylko, by je przekraczać. Cześć ich grypy przejechała do nas rowerami a część przybiegła ( to nie żart, widziałam fotki!) i zameldowała się w punkcie rejestracyjnym zamykając listę uczestników. 145 dorosłych uczestników oraz dzieci po rozgrzewce w rytmie Zumby rozpoczęło po raz siódmy morsowanie w Treście. 

fot. Michał Rosiak

Dla głodnych nie tylko wrażeń przygotowany był gorący żurek, kiełbaski, herbata i słodkie smakołyki. Na zmarzniętych czekała rozpalona niemal do czerwoności sauna. Ci najbardziej kreatywni wzięli udział w konkursie na najciekawsze przebranie. I tutaj znów owacje dla Gieni vel Włodka za bezbłędnie wczucie się w rolę a co za tym idzie bezapelacyjne zwycięstwo.

fot. Michał Rosiak

Dla żądnych przygód przygotowaliśmy coś wyjątkowego. Pierwsze Ogólnopolskie Zawody SUP Morsów! Pomimo wcześniejszego wychłodzenia organizmu chętnych na zmierzenie się z deską zdecydowanie nie brakowało a walka o podium trwała do ostatniego ruchu pagajem. Trzecie miejsce zajął reprezentant Lodołamacza Skierniewice- Bogdan Ciuńczyk, drugie Piotr Kaczmarek a pierwsze Rafał Cichy Grabowski!

fot. Suszka

Piknikowaliśmy nad Zalewem już wiele razy, ale nigdy na taką skalę. Jako, że wszystko się zmienia, my też postanowiliśmy zmienić charakter naszej kameralnej klubowej kąpieli w Ogólnopolski Zlot Morsów „ Morsy w Zalewie”. Niby niewiele, w sumie to tylko kilka słów, ale za tymi słowami stoi mnóstwo przygotowań, praca wielu ludzi, godziny planowania i zastanawiania się, czy ktokolwiek odpowie na nasz apel. Frekwencja i zainteresowanie przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Już teraz gorąco zapraszamy za rok. Postaramy się, by Morsom w Zalewie niczego nie zabrakło! Do zobaczenia!!!

fot. Suszka

czwartek, 19 lutego 2015

AMBER bardzo przeprasza...czyli głębokie przemyślenia znad morza.

Będzie trochę bardziej osobiście niż zwykle. Zaczynając od początku...narobiło się trochę zaległości, ale przecież blogi to nie dzienniki lekcyjne, (na szczęście, bo nie wyszłabym z podstawówki). Tak więc kajam się szczerze, czołem o ziemię biję, do kąta co prawda nie pójdę, ale uwierzcie, że skrucha moja jest spektakularna.


Zdarzyło się bowiem tak a nie inaczej, że od nowego roku jakoś tak się nie składało, żeby pisać. Nie, żeby nic się nie działo, wręcz przeciwnie. Działo się momentami aż za dużo, ale jakoś tak... Trochę praca, trochę kajak, trochę choroba, trochę sezonowego tu-mi-wisizmu, niby czasu dużo i chęci sporo, ale nie wiadomo skąd robi się 3.00 w nocy... No przecież nie godzi się przemawiać do ludzi o 3.00! Jeszcze pomyślą, że wariatka albo co gorsza polityk. Zostawiałam sprawę do jutra (jakby tak dobrze spojrzeć, to jutro jest bardzo szerokim i treściwym pojęciem).


Pewnego pięknego „jutra”, wychodząc na spotkanie z rzeczywistością wpadłam czołem i z impetem prosto w ścianę... ŻÓŁTĄ ŚCIANĘ! Ściana ta, zbudowana ze 116 osób obu płci i w każdym wieku to nic innego jak „delegacja” tomaszowskich morsów na XII MZM w Mielnie. Żółte czapki, żółte polarki, koszulki, nawet geterki, krzycząca żółta masa wymachująca transparentami, no nikt inny, to MY!



MY- najliczniejsza grupa zorganizowana na całym zlocie. MY- zwycięzcy turnieju, w którym wzięliśmy udział ot tak, od niechcenia. Jest jeszcze ONA- miłościwie nam następny rok panująca morsia królowa, jedyna, niepowtarzalna i oczywiście NASZA- Aneta Pełka!
„MY” nie można pisać małymi literami, bo zdecydowanie nie oddałoby to wielkości zjawiska. Nie można pisać małymi literami o ludziach, którzy kąpią się w morzu, biegają po plaży, zajadają rybkę w knajpie, szaleją na dyskotece, robią pikniki w dowolnych miejscach w centrum Mielna, moczą tyłki w gorących baliach i robią te wszystkie oraz wiele innych rzeczy jednocześnie. Podczas trzech dni zlotu byliśmy wszędzie, zawsze i o każdej porze a wielu na głos pytało widząc na żółto odzianego człowieczka, czy w ogóle kiedykolwiek śpimy.


Tak właśnie buduje się zajebistość, wyjątkową i niezaprzeczalną, wspólną. Posiłkując się odrobinę słowami kolegi Michała, każdy z nas wziął udział we wspólnym sukcesie, każdy coś od siebie dodał, więc każdy również musi teraz wziąć odpowiedzialność za pewne powstałe konsekwencje...
Myślę, że to dobra chwila, by spojrzeć prawdzie w oczy i poruszyć temat.
Pozwolę sobie w imieniu NAS wszystkich z tego miejsca, z całego serca przeprosić świat za to, że jesteśmy tak bardzo fantastyczni! Za to, że pomimo różnic gustów, charakterów i zachcianek potrafimy z bandy indywidualistów stworzyć najbardziej rozpoznawalną drużynę. Za szczere uśmiechy, tańce do rana, ganianego na plaży, niekończący się optymizm i za to, że chociaż ten jeden raz zamiast być skromni, będziemy po prostu dumni!


Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar z takim bagażem konsekwencji obnosić się jak z koroną. Jedna z najlepszych rzeczy, która mnie spotkała to moment, kiedy uderzyłam dyńką w ścianę zbudowaną ze zwyczajnych ludzi tworzących nadzwyczajną grupę.






sobota, 27 grudnia 2014

Życzeń moc

Co prawda święta właśnie się skończyły i większość powoli zaczyna poważnie przeliczać pochłonięte kalorie wykonując mniej lub bardziej rzetelny rachunek sumienia. Emocje opadły, zarówno szał zakupów jak i rodzinnych spotkań już za nami. I może właśnie dlatego jest to dobry moment na lekką refleksję. Nie nad sensem świąt czy celebrowaniem tradycji. Nie nad po milion powtarzanym „nawzajem”. Nad czymś zdecydowanie cenniejszym. Nad siłą i mocą słów, jakie usłyszeliśmy podczas tegorocznej wigilii klubowej...

Wszelkiego rodzaju i kalibru spotkania wigilijne towarzyszą wszystkim nam chyba od czasu podstawówki, kiedy to na ostatnich lekcjach przed feriami na złączone stoły lądowały zwinięte z domu pomarańcze, cukierki, opłatek, a każdy życzył każdemu po kolei dobrych ocen. Z biegiem lat dobre oceny zamieniały się na semestralne zaliczenia, sukcesy w pracy zawodowej, zdrowe dzieci- idealnie dobraną do wieku i okoliczności mieszankę tego, co ważne i ważniejsze. Każdy z Was usłyszał kiedyś chociaż raz takie życzenia, które trafiły prosto w serce, zostawiły ślad, zmotywowały do działania nierzadko wyciskając łzę lub dwie. Nie były to życzenia na święta, tylko na całe życie. Takie, które przypomniane po latach dalej działają tak samo. Słowa będące czymś więcej, niż zbitkiem dźwięków.




Wigilia klubowa 2014 zapadnie mi w pamięć z wielu powodów, przede wszystkim za sprawą niezwykłego gościa, który zaszczycił nas swoją obecnością. Rodaka, przyjaciela, bohatera, jakim zdecydowanie jest Aleksander Doba. Sylwetkę aktualnie już chyba najsłynniejszego polskiego kajakarza w piękny sposób przybliżył Marcin, każdy z nas też więcej lub mniej słyszał o postaci. Możecie mi jednak wierzyć, że możliwość poznania takiego człowieka to prezent sam w sobie a my taki prezent dostaliśmy. Posłuchanie go to niezapomniana lekcja. Nie mam tu na myśli lekcji kajakarstwa, pomimo faktu iż doświadczeniem Aleksander nie ma sobie równych. Dostaliśmy wszyscy lekcję życia. Życia w zgodzie z samym sobą, w zgodzie z własnymi przekonaniami i ideałami. Lekcję odwagi, bo by dokonać rzeczy tak wielkich, trzeba mieć jej duży zapas. Lekcję pokory, by nie nazbyt ufać jedynie swoim umiejętnościom i nie poprzestawać w ich pogłębianiu. Lekcję siły i woli walki, by umieć przezwyciężać wszelkie przeciwności i nie poddawać się w dążeniu do wyznaczonego celu. Lekcję wdzięczności, by móc docenić wszystko, co udało się już osiągnąć, optymizmu, by nie przerażało nas to, co jeszcze przed nami i nadziei, która podtrzyma na duchu w chwilach zwątpienia. Olek swoją historią pokazał nam, że marzenia są po to, by w odpowiedniej chwili zamieniły się we wspomnienia, a nie po to, by spocząć na dnie szuflady w biurku.


Pomimo tego, że opowieści Olka dotyczyły przede wszystkim kwestii kajakarstwa, każdy z nas wyciągnął z nich coś dla siebie. Coś ponadczasowego, coś uniwersalnego, coś jak złoty środek do tego, by móc kiedyś powiedzieć, że jest się spełnionym człowiekiem. Tak jak powiedział, każdy ma tylko jedno życie. I o tyle, o ile mamy niewielki wpływ na jego długość, od nas zależy, jaka będzie jego głębokość.

My też podarowaliśmy Olkowi w zamian kilka słów, równie ważnych. Słów, które każdy z osobna powinien wcielić w życie jak najszybciej. I niech to będą słowa- życzenia dla nas wszystkich nie tylko od święta. Płyńmy zawsze w dobrym kierunku. Będzie ich wiele, ale niech będą słuszne.  




środa, 10 grudnia 2014

Byle do końca! Pierwsza część projektu- Bzurą do Wisły.

O tym, jak to się stało, że zainteresowały nas ujściowe odcinki polskich rzek pisałam ostatnio, jeśli ktoś przeoczył, odsyłam do:



Komu w drogę, temu wiosło. Po pierwszych, nieśmiałych manewrach na Bzurze na odcinku Łowicz- Sochaczew, dwa tygodnie później wybraliśmy się na kolejny spływ inaugurujący nowy projekt. Jako start posłużyło nam ostatnie miejsce dobijania, pod ruinami sochaczewskiego zamku. Miejsce niby znajome, z tym, że... Wrażenie było takie, jakby ktoś na przestrzeni dwóch tygodni porządnie majstrował przy zaworze ciepła. Szara, lecz ciepła pogoda zamieniła się w iście „kielecką” ( wiemy, oj wiemy co to znaczy, ale o tym już niebawem). Nie było rady, warstwa na warstwę, gacie na wacie, łapawice na rękawice, czapka z syberyjskiego persa i już w zasadzie można było wykonać przymiarkę do kajaka. Nie było to łatwe, bo trzeba było się ruszyć i co gorsza schylić, ale daliśmy radę. My, dwie pół- bałwanki, pół- rosjanki i męska przeważająca liczebnie część drużyny. Wypłynęliśmy na rzekę tylko raz na jakiś czas zastanawiając się, co by to było, gdyby zdarzyła się wywrotka i te wszystkie warstwy z syberyjskim kotem na czele namokły...hmmmm...




Miarowe, dość szybkie ruchy, które zmuszeni byliśmy narzucić na samym początku trasy rozgrzały mięśnie, zrobiło się raźniej i weselej. Do pokonania mieliśmy odcinek krótszy niż ostatnio, 28 km ( według mapy) nie powinno przysporzyć większych trudności, szczególnie, jeśli start był niezły a pierwsze 19 km przepłynęliśmy sprawnie, szybko i z uśmiechem przymarzniętym do twarzy.
Płynęło się tak miło i bezproblemowo, że postanowiliśmy zrobić regeneracyjny postój przy moście w Witkowicach. Nie byle jaki to punkt, bo historyczny, pamiętający zwycięską Bitwę nad Bzurą, prawdziwy rarytas dla poszukiwaczy skrzynek opencache. Nam też na chwilę udzieliła się zajawka na szukanie skarbu pod mostem. No dobrze, na trochę dłuższą chwilę...zdecydowanie zbyt długą chwilę! Kiedy zdaliśmy sobie sprawę z tempa w jakim ucieka nam czas, było już co nieco późnawo, bardzo, bardzo zimno, jeszcze bardziej mokro, zdecydowanie bardziej szaro i zanim ostatni tyłek wylądował na powrót w kajaku zgodnie wyburczeliśmy, że postój był nam niepotrzebny. Skrzynki nie udało się znaleźć a zgrabiałe dłonie za nic nie chciały nawiązać ponownego kontaktu z wiosłem.
Ale, ale! Pozostało, wierząc mapie, około 9 km. Optymizm to na tamtą chwilę zbyt duże słowo, ale tliła się w nas nadzieja na ukończenie misji.








Wypłynęliśmy znów, nieco wolniej, byle do przodu. Charakter rzeki zmienił się, jak to zwykle bywa, gdy ktoś załapie, że zgapił, oczywiście na naszą niekorzyść. Zerwał się wiatr- prosto w dziób, a woda tak jakby stanęła w miejscu. Momentami wręcz wydawało mi się, że płynie w przeciwną stronę szyderczo chichocząc nam w nos. Bo coraz ciemniej i coraz zimniej a Wisły ani widu ani słychu. Kiedy na horyzoncie pojawił się most w Kamionie, wiedzieliśmy już, że tym razem nie dopłyniemy do Wyszogrodu nad Wisłę. Świadomość ta zakuła w samą rufę, bo pozostał niecały kilometr. Kilometr! Bylibyśmy u celu, ale trzeba było odpuścić. Wiem, ze niektórzy patrzą na pływających zimą jak na wyjątkowo kuriozalne okazy w ZOO, ale wpływanie zimą i dodatkowo po ciemku do Wisły byłoby już lekkim szaleństwem. Postanowiliśmy nie kusić losu i z bólem ( wstaw co chcesz) zapakowaliśmy kajaki na przyczepę. Prócz kilku uwag w drodze powrotnej skomentowaliśmy zajście jakże wymownym milczeniem. Nie wiem jak Wy, ale ja jeszcze długo będę się zastanawiać, dlaczego tak się stało, że się nie udało. Na koniec wszystkim powstało bardzo dziwne równanie. Wynikało z niego, że: 1 km> 29 km, co szczypać nas będzie do momentu, aż nie dopniemy swego i nie wpłyniemy Bzurą do Wisły! Bo dobrego kajakarza poznać nie po tym, jak zaczyna, tylko po tym jak kończy! A my jeszcze nie skończyliśmy!