sobota, 27 grudnia 2014

Życzeń moc

Co prawda święta właśnie się skończyły i większość powoli zaczyna poważnie przeliczać pochłonięte kalorie wykonując mniej lub bardziej rzetelny rachunek sumienia. Emocje opadły, zarówno szał zakupów jak i rodzinnych spotkań już za nami. I może właśnie dlatego jest to dobry moment na lekką refleksję. Nie nad sensem świąt czy celebrowaniem tradycji. Nie nad po milion powtarzanym „nawzajem”. Nad czymś zdecydowanie cenniejszym. Nad siłą i mocą słów, jakie usłyszeliśmy podczas tegorocznej wigilii klubowej...

Wszelkiego rodzaju i kalibru spotkania wigilijne towarzyszą wszystkim nam chyba od czasu podstawówki, kiedy to na ostatnich lekcjach przed feriami na złączone stoły lądowały zwinięte z domu pomarańcze, cukierki, opłatek, a każdy życzył każdemu po kolei dobrych ocen. Z biegiem lat dobre oceny zamieniały się na semestralne zaliczenia, sukcesy w pracy zawodowej, zdrowe dzieci- idealnie dobraną do wieku i okoliczności mieszankę tego, co ważne i ważniejsze. Każdy z Was usłyszał kiedyś chociaż raz takie życzenia, które trafiły prosto w serce, zostawiły ślad, zmotywowały do działania nierzadko wyciskając łzę lub dwie. Nie były to życzenia na święta, tylko na całe życie. Takie, które przypomniane po latach dalej działają tak samo. Słowa będące czymś więcej, niż zbitkiem dźwięków.




Wigilia klubowa 2014 zapadnie mi w pamięć z wielu powodów, przede wszystkim za sprawą niezwykłego gościa, który zaszczycił nas swoją obecnością. Rodaka, przyjaciela, bohatera, jakim zdecydowanie jest Aleksander Doba. Sylwetkę aktualnie już chyba najsłynniejszego polskiego kajakarza w piękny sposób przybliżył Marcin, każdy z nas też więcej lub mniej słyszał o postaci. Możecie mi jednak wierzyć, że możliwość poznania takiego człowieka to prezent sam w sobie a my taki prezent dostaliśmy. Posłuchanie go to niezapomniana lekcja. Nie mam tu na myśli lekcji kajakarstwa, pomimo faktu iż doświadczeniem Aleksander nie ma sobie równych. Dostaliśmy wszyscy lekcję życia. Życia w zgodzie z samym sobą, w zgodzie z własnymi przekonaniami i ideałami. Lekcję odwagi, bo by dokonać rzeczy tak wielkich, trzeba mieć jej duży zapas. Lekcję pokory, by nie nazbyt ufać jedynie swoim umiejętnościom i nie poprzestawać w ich pogłębianiu. Lekcję siły i woli walki, by umieć przezwyciężać wszelkie przeciwności i nie poddawać się w dążeniu do wyznaczonego celu. Lekcję wdzięczności, by móc docenić wszystko, co udało się już osiągnąć, optymizmu, by nie przerażało nas to, co jeszcze przed nami i nadziei, która podtrzyma na duchu w chwilach zwątpienia. Olek swoją historią pokazał nam, że marzenia są po to, by w odpowiedniej chwili zamieniły się we wspomnienia, a nie po to, by spocząć na dnie szuflady w biurku.


Pomimo tego, że opowieści Olka dotyczyły przede wszystkim kwestii kajakarstwa, każdy z nas wyciągnął z nich coś dla siebie. Coś ponadczasowego, coś uniwersalnego, coś jak złoty środek do tego, by móc kiedyś powiedzieć, że jest się spełnionym człowiekiem. Tak jak powiedział, każdy ma tylko jedno życie. I o tyle, o ile mamy niewielki wpływ na jego długość, od nas zależy, jaka będzie jego głębokość.

My też podarowaliśmy Olkowi w zamian kilka słów, równie ważnych. Słów, które każdy z osobna powinien wcielić w życie jak najszybciej. I niech to będą słowa- życzenia dla nas wszystkich nie tylko od święta. Płyńmy zawsze w dobrym kierunku. Będzie ich wiele, ale niech będą słuszne.  




środa, 10 grudnia 2014

Byle do końca! Pierwsza część projektu- Bzurą do Wisły.

O tym, jak to się stało, że zainteresowały nas ujściowe odcinki polskich rzek pisałam ostatnio, jeśli ktoś przeoczył, odsyłam do:



Komu w drogę, temu wiosło. Po pierwszych, nieśmiałych manewrach na Bzurze na odcinku Łowicz- Sochaczew, dwa tygodnie później wybraliśmy się na kolejny spływ inaugurujący nowy projekt. Jako start posłużyło nam ostatnie miejsce dobijania, pod ruinami sochaczewskiego zamku. Miejsce niby znajome, z tym, że... Wrażenie było takie, jakby ktoś na przestrzeni dwóch tygodni porządnie majstrował przy zaworze ciepła. Szara, lecz ciepła pogoda zamieniła się w iście „kielecką” ( wiemy, oj wiemy co to znaczy, ale o tym już niebawem). Nie było rady, warstwa na warstwę, gacie na wacie, łapawice na rękawice, czapka z syberyjskiego persa i już w zasadzie można było wykonać przymiarkę do kajaka. Nie było to łatwe, bo trzeba było się ruszyć i co gorsza schylić, ale daliśmy radę. My, dwie pół- bałwanki, pół- rosjanki i męska przeważająca liczebnie część drużyny. Wypłynęliśmy na rzekę tylko raz na jakiś czas zastanawiając się, co by to było, gdyby zdarzyła się wywrotka i te wszystkie warstwy z syberyjskim kotem na czele namokły...hmmmm...




Miarowe, dość szybkie ruchy, które zmuszeni byliśmy narzucić na samym początku trasy rozgrzały mięśnie, zrobiło się raźniej i weselej. Do pokonania mieliśmy odcinek krótszy niż ostatnio, 28 km ( według mapy) nie powinno przysporzyć większych trudności, szczególnie, jeśli start był niezły a pierwsze 19 km przepłynęliśmy sprawnie, szybko i z uśmiechem przymarzniętym do twarzy.
Płynęło się tak miło i bezproblemowo, że postanowiliśmy zrobić regeneracyjny postój przy moście w Witkowicach. Nie byle jaki to punkt, bo historyczny, pamiętający zwycięską Bitwę nad Bzurą, prawdziwy rarytas dla poszukiwaczy skrzynek opencache. Nam też na chwilę udzieliła się zajawka na szukanie skarbu pod mostem. No dobrze, na trochę dłuższą chwilę...zdecydowanie zbyt długą chwilę! Kiedy zdaliśmy sobie sprawę z tempa w jakim ucieka nam czas, było już co nieco późnawo, bardzo, bardzo zimno, jeszcze bardziej mokro, zdecydowanie bardziej szaro i zanim ostatni tyłek wylądował na powrót w kajaku zgodnie wyburczeliśmy, że postój był nam niepotrzebny. Skrzynki nie udało się znaleźć a zgrabiałe dłonie za nic nie chciały nawiązać ponownego kontaktu z wiosłem.
Ale, ale! Pozostało, wierząc mapie, około 9 km. Optymizm to na tamtą chwilę zbyt duże słowo, ale tliła się w nas nadzieja na ukończenie misji.








Wypłynęliśmy znów, nieco wolniej, byle do przodu. Charakter rzeki zmienił się, jak to zwykle bywa, gdy ktoś załapie, że zgapił, oczywiście na naszą niekorzyść. Zerwał się wiatr- prosto w dziób, a woda tak jakby stanęła w miejscu. Momentami wręcz wydawało mi się, że płynie w przeciwną stronę szyderczo chichocząc nam w nos. Bo coraz ciemniej i coraz zimniej a Wisły ani widu ani słychu. Kiedy na horyzoncie pojawił się most w Kamionie, wiedzieliśmy już, że tym razem nie dopłyniemy do Wyszogrodu nad Wisłę. Świadomość ta zakuła w samą rufę, bo pozostał niecały kilometr. Kilometr! Bylibyśmy u celu, ale trzeba było odpuścić. Wiem, ze niektórzy patrzą na pływających zimą jak na wyjątkowo kuriozalne okazy w ZOO, ale wpływanie zimą i dodatkowo po ciemku do Wisły byłoby już lekkim szaleństwem. Postanowiliśmy nie kusić losu i z bólem ( wstaw co chcesz) zapakowaliśmy kajaki na przyczepę. Prócz kilku uwag w drodze powrotnej skomentowaliśmy zajście jakże wymownym milczeniem. Nie wiem jak Wy, ale ja jeszcze długo będę się zastanawiać, dlaczego tak się stało, że się nie udało. Na koniec wszystkim powstało bardzo dziwne równanie. Wynikało z niego, że: 1 km> 29 km, co szczypać nas będzie do momentu, aż nie dopniemy swego i nie wpłyniemy Bzurą do Wisły! Bo dobrego kajakarza poznać nie po tym, jak zaczyna, tylko po tym jak kończy! A my jeszcze nie skończyliśmy!  

niedziela, 7 grudnia 2014

Od pomysłu do realizacji. Początek myślenia o końcu.

Pewnie znacie ten stan, kiedy po czasie, po fakcie, wspominając zamierzchłą prehistorię z kubkiem herbaty w dłoni próbujecie sobie przypomnieć, jak to się właściwie stało, że....że się stało. Zazwyczaj bywa tak, że o sprawach wielkich, ważnych, co najmniej istotnych decyduje przypadek. Dziwne zrządzenie losu, skojarzenie, zabłąkana, w locie złapana za nogi myśl staje się początkiem czegoś nowego.




Pewnie ze sto razy w różnych sytuacjach próbowaliście sobie przypomnieć genezę jakiegoś zdarzenia, często na próżno. Tym razem postanowiłam ubiec nieubłaganą sklerozę, ulżyć przyszłym cierpieniom i póki czas pozostawić ślad po narodzinach nowego projektu nim rozpłynie się gdzieś w niebycie.
I teraz chciałoby się napisać o tym, jak długo i intensywnie „głowy zarządu” opracowywały koncepcje nowych założeń na najbliższy rok. O tym, ile kawy, herbaty i Konserwy Turystycznej zeszło przy wieczornych debatach przeciągniętych lekko w kierunku dnia następnego. Ufffff, ile pracy i potu to kosztowało... Na szczęście nie po to postanowiłam ubiec przyszłe fakty, by opowiadać o bólach bycia kreatywnym. Koncepcja projektu „Na krańcach naszych rzek” urodziła się pewnego bardzo parszywego wieczoru i zaczęła się od....różowych klapek.
To był jeden z tych wieczorów, kiedy nawet pies z budy nie wygląda, trawa chowa się pod ziemię, z nieba pluje bliżej nieokreślonym, paskudnym czymś i wszystko dookoła wskazuje na to, że czas zacząć oglądać świat spod koca, bo w takich warunkach można jedynie pochłaniać czekoladę i liczyć na cuda. I to był również jeden z tych wieczorów, kiedy zakłada się na siebie cokolwiek, co tylko nóg nie dostaje i nie ucieka, bo przecież skoro nawet pies nosa z budy nie wysuwa to kto by się gości spodziewał. W takich właśnie przepięknych okolicznościach przyrody, wieczorową porą w przystaniowej kanciapie, różowe klapki Prezesa wstrząsnęły naszymi pokładami marazmu i tu-mi-wisizmu do tego stopnia, że doznaliśmy olśnienia! Zdarzył się cud!



Po opanowaniu pierwszej, drugiej i kilku następnych fal nieokiełznanej radości, wyrwane z odmętów beznadziei umysły zaczęły pracować. I to nie byle jak! Najpierw postanowiły zaplanować spływ Bzurą na trasie Łowicz- Sochaczew i pewnie gdyby nie fakt, iż był środek nocy wcieliłyby genialny plan w życie od razu ( bo na co niby czekać, skoro trzeba pływać!). Następnie, idąc za ciosem (lub za wiosłem) i wspominając ostatnie podboje pod hasłem „Rzeki od źródeł” doszliśmy do wniosku, jakże odkrywczego, że każda rzeka prócz źródła ma jeszcze ujście i ujście to może być równie ciekawe. Tak powstała myśl, po myśli koncepcja, za koncepcję poszło hasło i około 4.00 rano powstało „ Na krańcach naszych rzek”- wieloetapowy projekt eksploracji rzek przy ujściach, który bez mała od razu zaczęliśmy wprowadzać w życie, jednak to już kolejna opowieść.



Historia zna wiele przykładów przypadkowych zdarzeń niosących za sobą niespodziewane zwroty akcji. Tak, jak spadające jabłko olśniło Newtona, różowe klapki dały początek procesowi twórczemu i odczarowały jesienną depresję.
Notka upamiętniająca została popełniona. Teraz już wszyscy będą wiedzieć, że do uzyskania należytego efektu niezbędne jest użycie odpowiednich narzędzi oraz, że stwierdzenie „klapkiem przez łeb” pewnego uroczego wieczoru nabrało głębokiego sensu.






niedziela, 23 listopada 2014

Podaj mi dłoń, podaj mi wiosło- ciąg dalszy basenowych zajęć.

Nie tak dawno inaugurowaliśmy zajęcia basenowe, nie tak dawno pierwsze nieśmiałe ruchy wiosłem zmąciły spokojna taflę wody. Opowiadałam, że super, że nauka od początku, że pierwsze kabiny przy panicznym akompaniamencie kaszlu i prychania wykonane i, że czas tak szybko uciekł...pamiętacie? 



Że łatwiej już nie będzie i im dalej w las, tym więcej drzew przecież wiedzieliśmy, ale...Chyba przyszedł czas na odrobinę psychologii. Też jestem zdziwiona, ale po ostatnich zajęciach dotarło do mnie, że niejeden student pedagogiki zjadłby sobie wszystkie zęby i dziąsła na naszych zajęciach pływania kajakiem. Wielu ludzi, nawet tych długo pływających, w bezpośrednim kontakcie z wodą czuje się niepewnie. Jednakże zupełnie inna została nam przedstawiona sytuacja ostatnim razem, kiedy wypłynięcie na powierzchnię zależało od nas, i od tego, jak szybko zdołamy wydostać się spod obróconego kajaka i zupełnie inaczej było teraz...Bo tym razem to, kiedy wykonamy następny haust powietrza zależało nie tylko od nas, w dużej mierze zależało od drugiej osoby i jej pomocnej dłoni, pomocnego wiosła, pomocnego kajaka, pomocy jakiejkolwiek, o którą mieliśmy wołać, i z której musieliśmy skorzystać. 


Ćwiczenia krok po kroku, jak zwykle spokojnie i cierpliwie tłumaczył Marcin- prawdziwy killer lęków i pogromca rzek. Zdawać by się mogło, że nic prostszego, przewrócić kajak, zawołać o pomoc, skorzystać i już! I już na wysokości pierwszego uderzenia dłońmi w dno kajaka dotarło do mnie, co tak naprawdę jest trudne. Nie istota wylądowania do góry nogami w wodzie, tylko zaufanie drugiej osobie, że z tej wody bezpiecznie pomoże wyjść.


Tak więc moi drodzy, w ostatni wtorkowy wieczór na basenie, nie dość, że zmierzyliśmy się sami ze sobą, z wodą, z siłą mięśni i zwinnością, z zupełnie nowymi technikami, to jeszcze przeszliśmy przyspieszony kurs psychologii stosowanej.

Skoro mowa już o psychologii, muszę koniecznie wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku, które dane nam było obserwować kątem oka podczas zajęć. Zjawisko nosi imię Mateusz, wykazuje absolutny brak strachu przed wodą i choćby najbardziej trudnymi manewrami, nie zwraca najmniejszej uwagi na nagłe acz rzadkie wywrotki, po prostu się bawi. Mateusz to syn jednego z naszych klubowych kolegów. Tzn, tak mówią obaj, ale odnoszę wrażenie, że chłopiec jednak zrodził się z wody i może nawet umie pod nią oddychać.



Jedno jest pewne, moje przemyślenia dotyczące ostatnich zajęć w żadnym stopniu nie dotyczą Mateusza. Dzieciństwo rządzi się swoimi prawami i jedyne co pozostaje, to ewentualnie pozazdrościć. Pozazdrościć i powrócić do przerwanego chlapania się wodą z wiosła, bo przecie my to też dzieci. Nieco wyrośnięte, czasem zamyślone, ale nadal dzieci. I tego się trzymajmy oby jak najdłużej, oby do następnych zajęć, oby do zobaczenia! Pa!

niedziela, 16 listopada 2014

Bo czasem zdarza się tak, że niedziela boli.... Geneza narodzin bloga

Czasami zdarza się tak, że niedziela boli...Kiedy byłam jeszcze w podstawówce, niedziela kojarzyła mi się z obowiązkowym wymarszem do kościoła. Trochę później z rosołem i dowolną postacią kurczaka na drugie danie ( Znacie to? ). Gdzieś pomiędzy podstawówką a liceum ( niektórzy nazywają ten okres gimnazjalnym), co tydzień niemal, o podobnej porze znaleźć mnie można było w towarzystwie podobnie w bluszcz ubranych znajomych gdzieś w w środku lasu z patykiem zamiast karabinu i z tępym nożem w zębach. Tak tak, tak właśnie kiedyś wyglądały harcerskie zajęcia terenowe. I wtedy niedziela miała sens! Na niedzielę się czekało. Po niedzieli ciężko się było domyć na poniedziałek a od poniedziałku już odliczało się dni. Ale to było kiedyś.


Później nastąpiły zmiany, które najprawdopodobniej już na zawsze utrwaliłyby wizerunek ostatniego dnia tygodnia, jako dnia, który istnieje jedynie w kalendarzu i wypełniony jest wyjątkowo absorbującym...niczym. Jednakże grzechem było zakłócać zaistniały stan zawieszenia pomiędzy tym co przeszłe a tym co nieuniknione, więc trwało się w niedzielnej próżni, bo jak inaczej. A nawet, kiedy człowiekowi zachciało się raz na jakiś czas ( bez szaleństw!) przełamać standardy to-sklepy zamknięte, lokale zamknięte, niedzielne obiadki i tak wracamy do punktu wyjścia- niedziela boli, drażni, demotywuje, no po prostu ssie!

Hmmmm....no chyba Was, bo mnie już nie! Ani odrobinę, ani troszeczkę. Kiedy już myślałam, że nie da się tego dnia uratować, pojawili się ONI. Najprawdopodobniej kiedyś każdemu z nich przeszły takie same smutne myśli przez głowę i postanowili coś zmienić. W opozycji do większości przedsięwzięć, zrobili to dobrze, skutecznie i z pożytkiem. ONI- amatorzy mrożących krew w żyłach kąpieli, grupowych ognisk z gitarą lub bez, przecierania kajakami nowych szlaków zarówno wodą jak i nad wodą, survivalowych eskapad w sam środek puszczy, kajakowej szarży na środku basenu i zdobywania górskich szczytów, choćby boso. ONI- wiecznie pozytywni, zakręceni, nieznający fraz z serii „ po co”, „nie warto”, „nie chce mi się”.






Pojawili się ONI i okazało się, że w niedzielę można wstać nie dość, że rano, to jeszcze z uśmiechem, nie dość, że wyjść z łóżka, to jeszcze z domu. Pada? Wieje? Zimno? I co z tego, ręce mam, nogi mam, zdrowa jestem, wszystko inne się wyklepie. I w końcu można zarówno tę niedzielę jak i każdy inny dzień przeżyć tak, by było o czym opowiadać, co wspominać i czasem po czym na ból mięśni narzekać.



Ja wiem, że aktualna aura nie sprzyja entuzjastom, ale dobrze jest znaleźć taką grupę ludzi, którzy nie popatrzą na Ciebie jak na wariata, kiedy nieśmiało zarzucisz, czy nie mieliby ochoty na wypad w góry, nocną wyprawę do lasu czy spływ w środku zimy. Oni nie sprawdzą, czy nie masz gorączki, nie wyślą do ostatniego z siedmiu piekieł tylko zapytają grzecznie „kiedy?” i zaczną szykować kanapki. 




Wiadomo, potrzeby są różne, ale klubowicze Amber i ich podejście do rzeczywistości trafia idealnie w te struny mojej duszy, o które już dawno bałam się, że zardzewiały. Cytując Tima Burtona „Tylko wariaci są coś warci”.

środa, 12 listopada 2014

Biało- czerwona parada kajakowa

11 listopada, dzień tak ważny, ze nawet Google postanowiło go uczcić. Prawdziwe święto Polski, święto Polaków, wolności, niezawisłości i narodowej dumy. Jednak dumę tę Polacy pokazują na wiele, nie zawsze godnych naśladowania sposobów. Nie wiadomo kiedy dzień ten zamienił się w dzień pochodów, przemarszów, manifestacji, nie pamiętam kiedy zaczęłam bacznie śledzić wiadomości, by sprawdzić, ilu aresztowanych i rannych tym razem pochłonęło świętowanie odzyskania niepodległości przez nasze państwo.



 11 listopada, dzień tak dla nas piękny i radosny, że...no właśnie. Gdzie ta radość, gdzie duma, gdzie wdzięczność dla przodków, nauka dla potomków? Gdzie prawdziwe świętowanie? Zastanawiałam się nad tym już jako dziecko i dalej spokoju mi nie daje... Przecież nie jest to smutna data, czarna kartka w kalendarzu i naprawdę możemy, wręcz powinniśmy się cieszyć, że takową posiadamy. Zupełnie czym innym jest chwila zadumy, oddanie czci poległym, pochylenie czoła nad krwawą historią, a czym innym smutek, apatia, cisza i przeświadczenie, że w dniu tak ważnym nie mamy prawa się śmiać.



Kto, jeśli nie my? Jak lepiej moglibyśmy podziękować przodkom za ich poświęcenie w imię walki o niepodległość? To naprawdę piękny dzień i właśnie takim go namalowaliśmy. Jak? Tak, jak umiemy najlepiej. Już po raz kolejny 11-go listopada zorganizowane zostało świąteczne morsowanie a po nim spływ kajakowy. Po oddaniu czci poległym, z Tresty na wodę Zalewu Sulejowskiego wyruszyły 32 kajaki. Prawdziwa biało-czerwona parada flag, balonów, kotylionów, kapeluszy, chust i wszelkiego rodzaju emblematów w narodowych barwach. Jest wiele rzeczy, których możemy się wstydzić jako ludzie, ale na pewno nie tego, ze jesteśmy Polakami i tego, że właśnie dziś jest nasze wielkie święto!




Spływ nasz mimo, ze krótki, miał wiele obliczy. Był czas na śpiewy, był czas na śmiech, na popis umiejętności technicznych, ale również na bez mała żołnierską przeprawę przez tamę w Smardzewicach, gdzie wcale nielekkie kajaki musieliśmy przetransportować przez ulicę a później 400 m lądem do rzeki. Cóż zrobić, taki dzień, że poświęcić się warto!
Jak cudownie było uświadomić sobie, że jedynym naszym problemem jest to, czy zdążymy dotrzeć przed zmrokiem na ognisko i czy na pewno spakowaliśmy buty na zmianę. Dzięki poświęceniu tych, którym oddaliśmy cześć nie musieliśmy się martwić o nic innego. Pozostało się jedynie cieszyć: piękną, wręcz wiosenną pogoda, towarzystwem przyjaciół, rozmową, tym wszystkim, czego często w dni powszednie nie zauważamy i nie doceniamy.


Już po spływie, po ognisku, wracam do domu, przeglądam wiadomości, a tam widok bliźniaczo podobny do oglądanego rok wcześniej. Rozruchy, race, zamieszki...Czytam, patrzę i w duchu dziękuję, że są jeszcze ludzie, którzy wolą zamiast kija sięgnąć po wiosło i tym wiosłem wymalować piękny obraz.