Pewnie znacie ten stan, kiedy po
czasie, po fakcie, wspominając zamierzchłą prehistorię z kubkiem
herbaty w dłoni próbujecie sobie przypomnieć, jak to się
właściwie stało, że....że się stało. Zazwyczaj bywa tak, że o
sprawach wielkich, ważnych, co najmniej istotnych decyduje
przypadek. Dziwne zrządzenie losu, skojarzenie, zabłąkana, w locie
złapana za nogi myśl staje się początkiem czegoś nowego.
Pewnie ze sto razy w różnych
sytuacjach próbowaliście sobie przypomnieć genezę jakiegoś
zdarzenia, często na próżno. Tym razem postanowiłam ubiec
nieubłaganą sklerozę, ulżyć przyszłym cierpieniom i póki czas
pozostawić ślad po narodzinach nowego projektu nim rozpłynie się
gdzieś w niebycie.
I teraz chciałoby się napisać o tym,
jak długo i intensywnie „głowy zarządu” opracowywały
koncepcje nowych założeń na najbliższy rok. O tym, ile kawy,
herbaty i Konserwy Turystycznej zeszło przy wieczornych debatach
przeciągniętych lekko w kierunku dnia następnego. Ufffff, ile
pracy i potu to kosztowało... Na szczęście nie po to postanowiłam
ubiec przyszłe fakty, by opowiadać o bólach bycia kreatywnym.
Koncepcja projektu „Na krańcach naszych rzek” urodziła się
pewnego bardzo parszywego wieczoru i zaczęła się od....różowych
klapek.
To był jeden z tych wieczorów, kiedy
nawet pies z budy nie wygląda, trawa chowa się pod ziemię, z nieba
pluje bliżej nieokreślonym, paskudnym czymś i wszystko dookoła
wskazuje na to, że czas zacząć oglądać świat spod koca, bo w
takich warunkach można jedynie pochłaniać czekoladę i liczyć na
cuda. I to był również jeden z tych wieczorów, kiedy zakłada się
na siebie cokolwiek, co tylko nóg nie dostaje i nie ucieka, bo
przecież skoro nawet pies nosa z budy nie wysuwa to kto by się
gości spodziewał. W takich właśnie przepięknych okolicznościach
przyrody, wieczorową porą w przystaniowej kanciapie, różowe
klapki Prezesa wstrząsnęły naszymi pokładami marazmu i
tu-mi-wisizmu do tego stopnia, że doznaliśmy olśnienia! Zdarzył
się cud!
Po opanowaniu pierwszej, drugiej i
kilku następnych fal nieokiełznanej radości, wyrwane z odmętów
beznadziei umysły zaczęły pracować. I to nie byle jak! Najpierw
postanowiły zaplanować spływ Bzurą na trasie Łowicz- Sochaczew i
pewnie gdyby nie fakt, iż był środek nocy wcieliłyby genialny
plan w życie od razu ( bo na co niby czekać, skoro trzeba pływać!).
Następnie, idąc za ciosem (lub za wiosłem) i wspominając ostatnie
podboje pod hasłem „Rzeki od źródeł” doszliśmy do wniosku,
jakże odkrywczego, że każda rzeka prócz źródła ma jeszcze
ujście i ujście to może być równie ciekawe. Tak powstała myśl,
po myśli koncepcja, za koncepcję poszło hasło i około 4.00 rano
powstało „ Na krańcach naszych rzek”- wieloetapowy projekt
eksploracji rzek przy ujściach, który bez mała od razu zaczęliśmy
wprowadzać w życie, jednak to już kolejna opowieść.
Historia zna wiele przykładów
przypadkowych zdarzeń niosących za sobą niespodziewane zwroty
akcji. Tak, jak spadające jabłko olśniło Newtona, różowe klapki
dały początek procesowi twórczemu i odczarowały jesienną
depresję.
Notka upamiętniająca została
popełniona. Teraz już wszyscy będą wiedzieć, że do uzyskania
należytego efektu niezbędne jest użycie odpowiednich narzędzi
oraz, że stwierdzenie „klapkiem przez łeb” pewnego uroczego
wieczoru nabrało głębokiego sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz