Czasami zdarza się
tak, że niedziela boli...Kiedy byłam jeszcze w podstawówce,
niedziela kojarzyła mi się z obowiązkowym wymarszem do kościoła.
Trochę później z rosołem i dowolną postacią kurczaka na drugie
danie ( Znacie to? ). Gdzieś pomiędzy podstawówką a liceum (
niektórzy nazywają ten okres gimnazjalnym), co tydzień niemal, o
podobnej porze znaleźć mnie można było w towarzystwie podobnie w
bluszcz ubranych znajomych gdzieś w w środku lasu z patykiem
zamiast karabinu i z tępym nożem w zębach. Tak tak, tak właśnie
kiedyś wyglądały harcerskie zajęcia terenowe. I wtedy niedziela
miała sens! Na niedzielę się czekało. Po niedzieli ciężko się
było domyć na poniedziałek a od poniedziałku już odliczało się
dni. Ale to było kiedyś.
Później nastąpiły
zmiany, które najprawdopodobniej już na zawsze utrwaliłyby
wizerunek ostatniego dnia tygodnia, jako dnia, który istnieje
jedynie w kalendarzu i wypełniony jest wyjątkowo
absorbującym...niczym. Jednakże grzechem było zakłócać
zaistniały stan zawieszenia pomiędzy tym co przeszłe a tym co
nieuniknione, więc trwało się w niedzielnej próżni, bo jak
inaczej. A nawet, kiedy człowiekowi zachciało się raz na jakiś
czas ( bez szaleństw!) przełamać standardy to-sklepy zamknięte,
lokale zamknięte, niedzielne obiadki i tak wracamy do punktu
wyjścia- niedziela boli, drażni, demotywuje, no po prostu ssie!
Hmmmm....no chyba
Was, bo mnie już nie! Ani odrobinę, ani troszeczkę. Kiedy już
myślałam, że nie da się tego dnia uratować, pojawili się ONI.
Najprawdopodobniej kiedyś każdemu z nich przeszły takie same
smutne myśli przez głowę i postanowili coś zmienić. W opozycji
do większości przedsięwzięć, zrobili to dobrze, skutecznie i z
pożytkiem. ONI- amatorzy mrożących krew w żyłach kąpieli,
grupowych ognisk z gitarą lub bez, przecierania kajakami nowych
szlaków zarówno wodą jak i nad wodą, survivalowych eskapad w sam
środek puszczy, kajakowej szarży na środku basenu i zdobywania
górskich szczytów, choćby boso. ONI- wiecznie pozytywni,
zakręceni, nieznający fraz z serii „ po co”, „nie warto”,
„nie chce mi się”.
Pojawili się ONI i
okazało się, że w niedzielę można wstać nie dość, że rano,
to jeszcze z uśmiechem, nie dość, że wyjść z łóżka, to
jeszcze z domu. Pada? Wieje? Zimno? I co z tego, ręce mam, nogi mam,
zdrowa jestem, wszystko inne się wyklepie. I w końcu można zarówno
tę niedzielę jak i każdy inny dzień przeżyć tak, by było o
czym opowiadać, co wspominać i czasem po czym na ból mięśni
narzekać.
Ja wiem, że
aktualna aura nie sprzyja entuzjastom, ale dobrze jest znaleźć taką
grupę ludzi, którzy nie popatrzą na Ciebie jak na wariata, kiedy
nieśmiało zarzucisz, czy nie mieliby ochoty na wypad w góry, nocną
wyprawę do lasu czy spływ w środku zimy. Oni nie sprawdzą, czy
nie masz gorączki, nie wyślą do ostatniego z siedmiu piekieł
tylko zapytają grzecznie „kiedy?” i zaczną szykować kanapki.
Wiadomo, potrzeby są różne, ale klubowicze Amber i ich podejście
do rzeczywistości trafia idealnie w te struny mojej duszy, o które
już dawno bałam się, że zardzewiały. Cytując Tima Burtona
„Tylko wariaci są coś warci”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz